1 – 2 VIII 2002 r.
Archipelag Alandów jest położony na Morzu
Bałtyckim między Szwecją a Finlandią. Składa się on z około 6,5
tyś wysp, które terytorialnie należą do Finlandii.
Pomysł wyruszenia na Alandy narodził się
spontanicznie. Był on podyktowany paroma czynnikami: 1.
możliwościami czasowymi wyprawy, 2. relatywną bliskością od
Polski i 3. atutami przyrodniczymi.
Celem wyprawy było opłynięcie dokoła kajakami
części Alandów. Uczestnikami jej oprócz mnie byli: Szymon,
Piotrek i Artur (czyli zeszłoroczna ekipa krymsko - bajkalska).
Wyruszyliśmy 1 VIII 2002 r. o godzinie 1 w nocy z
Suwałk do Gdyni. Cały nasz ogromny bagaż upchaliśmy do starego
opla Astry, którego resory mocno uginały się na „wyśmienitych”
polskich drogach. Z Gdyni mieliśmy o 9 nad ranem prom do
Szwecji do miasta Karlskrona. Dalej zaś samochodem do miasta
Kappelskär, które leży około 100 km od Sztokholmu i z którego
wypływają promy do Mariehamn, stolicy Alandów. Po wypłynięciu o
godzinie 11.30 z Kappelskär wydarzyła się na promie jakaś
awaria. Była prawdopodobnie bardzo poważna, bowiem przyleciał i
wylądował na promie helikopter, który przywiózł ekipę
specjalistów, wyposażoną w butle tlenowe i maski. Po około 30
minutach postoju niedaleko brzegów Szwecji awaria została
naprawiona i wyruszyliśmy na Alandy. Bezpośrednio po wylądowaniu
w Marienham rozpoczęliśmy poszukiwania jakiejś wypożyczalni,
gdzie można by było pożyczyć morski kajak dla Piotrka i Artura.
Ze sobą mieliśmy tylko dwa stare składane kajaki, których łaty
świadczyły o wcześniejszych bojach morskich. Dość szybko
znaleźliśmy wypożyczalnie kajaków, ulokowaną na plażowym
kampingu i za przyzwoitą cenę pożyczyliśmy dobry morski kajak.
Tam też na plaży zostawiliśmy samochód, złożyliśmy nasze dwa
stare kajaki i wyruszyliśmy na nasz rejs.
Było już ciemno, kiedy wodowaliśmy kajaki.
Piotrek i Artur podekscytowani „bajerandzkim” kajakiem chcieli
go szybko wypróbować. Test jednak dość szybko zakończył się
głośnym pluśnięciem i wywrotką. Trzeba było zbierać pływające
ich ciuchy i holować ich do brzegu. Na szczęście nie było to
daleko od brzegu, woda nie była zimna i kajak też nie tonął. Na
brzegu spostrzegłem, że i mój kajak ma też trochę wody, która
musiała wejść do niego od spodu. Materiał bowiem pokrywający
szkielet mego kajaka miał już swoje lata. Start więc wyszedł
pierwszorzędnie. Pomimo tego po wylaniu wody z „bajerandzkiego”
kajaka wyruszyliśmy na wodę. Płynęliśmy ok. 30 minut zanim
znaleźliśmy samotną polankę na lądowanie i nocleg.
3 VIII 2002 r.
Rano spaliśmy bardzo długo. Po obudzeniu przywitał nas bardzo
słoneczny dzień. Alandy na pierwsze spojrzenie przypominają
trochę nasze Mazury połączone z Bałtykiem. Płynęliśmy bardzo
wolno rozkoszując się słońcem, zielenią lasów, czerwonymi
klifami wysp i spokojną wodą. Na jednym z postojów na skalistej
małej wysepce po „porządnym” zakotwiczeniu kajak Piotrka i
Artura parokrotnie sam wyruszał w morze. Piotrek, aby ujarzmić
jego anarchiczne zapędy nawet w ubraniu rzucił się do wody, po
kolejnym jego samodzielnym wypłynięciu. Następnie Piotrek
zadziwił wszystkich nas sztuką świetnego posługiwania się nożem.
Otóż uciął kromkę chleba tępą stroną noża, sam osobiście
przekonany, że nóż Szymona jest tępy. Zdarzenie te wprawiło nas
w świetny humor.
Rozbiliśmy namiot na pięknych wysokich skałach w
połowie kanału między regionem zwanym Eckerö a Hammarland.
4 VIII 2002 r.
Wypłynęliśmy dość późno. Kajak morski Piotrka i Artura jest
nieporównywalnie lepszy od mego starego „Kepplera” i ruskiego
Szymona. Jest on bardzo szybki, nie wymaga wielu sił aby szybko
nim płynąć. Bezpośrednio więc po wodowaniu Piotrek z Arturem
popłynęli do jakichś najbliższych domostw w poszukiwaniu
słodkiej wody. Kiedy nas dogonili opowiadali ze zdumieniem o
otwartych domach, których właściciele prawdopodobnie popłynęli
na wędkowanie, zostawiając cały dobytek bez potrzeby zamykania
na kłódkę. Wywnioskowaliśmy po tej scenie, jak potem po wielu
podobnych, że prawdopodobnie na tych wyspach nie ma czegoś
takiego, jak kradzież.
Pogoda była przepiękna: słońce, zieleń
dziewiczych lasów i czerwone skały wysp. Na jednej z wysp
odprawiliśmy Mszę Świętą i nałapaliśmy trochę na spinning ryb.
Wieczorem rozbiliśmy się na zachodnim wybrzeżu regionu zwanego
Geta. Miejsce było przepiękne z widokiem na otwarte morze i
maleńkie wyłaniające się z wody skaliste wyspy północno –
zachodnich Alandów.
5 VIII 2002 r.
Rano
Szymon złapał potężnego szczupaka, co prawda nie na wędkę, ale
sobie i wtajemniczonym znanymi metodami. Potężny okaz wprawił
nas w podziw dla zdolności „wędkarskich” Szymona. Pogoda do
płynięcia trochę nienajlepsza, bo wieje z północy. Pomimo
tego wypływamy. Kończy się kajakarstwo mazurskie zaczyna się
morskie. Fale do płynięcia nie najlepsze: sękate, krótkie.
Piotrek i Artur pod wpływem warunków
morskich ulegają reakcji „wpierod” i szybko od nas się oddalają.
Mamy do przejścia „ścinkę” około 10 km. Jestem na nich trochę
wkurzony, bo warunki, jak na ich umiejętności niezbyt ciekawe.
Fale mają wysokość do około 2 metrów. W takich warunkach tym
bardziej powinni być blisko naszych kajaków. Znając z
zeszłorocznej wyprawy ich reakcje na takie warunki wiem, że
gnają pod wpływem wyższego poziomu adrenaliny, co sił do przodu
nie rozglądając się na boki i za siebie. Wkrótce tracę z nimi
kontakt wzrokowy. Po około 1,5 godzinie płynięcia zatrzymujemy
się z Szymonem w jakiejś zatoczce. Nie wiemy gdzie są Piotrek i
Artur, czy w przodzie, czy w tyle? Czy przestraszyli się fal i
popłynęli do jakiejś zatoczki, czy też co sił płyną do przodu?
Obawiamy się, że mieli jakąś wywrotkę. Po postoju, który trwał
około 45 minut płyniemy najpierw do przodu, aby sprawdzić, czy
nie ma ich tam. Niestety nie ma. Spotykamy też grupę kajakarzy
płynących na morskich kajakach z przeciwnego kierunku. Pytamy
ich, czy nie widzieli jakiegoś samotnego czerwonego kajaka z
dwoma ludźmi. Mówią, że nie. Postanawiamy płynąć do tył, do
miejsca z którego rozpoczęliśmy dziś rejs, penetrując bardzo
dokładnie linię brzegową. Dopływamy do miejsca z którego dziś
rano wyruszyliśmy. Niestety nie ma ich. Obawiamy się
najgorszego. Znowu płyniemy do przodu trasą rannego rejsu. Robi
się późno. Warunki pogodowe są o wiele gorsze niż w godzinach
rannych: nieźle wieje, fale są wyższe i dużo jest białych grzyw.
Płynięcie w tych warunkach jest bardzo niebezpieczne. Nie
zważamy jednak na to, bo troska o „najmłodszych” jest silniejsza
niż obawa przed groźnymi falami. Mam w kajaku dość dużo wody.
Wiele fal rozbija się o mój tors. Fale miotają kajakiem, tak jak
chcą. Trudno jest utrzymać kurs. Jednak wszystko to jest
błahostką, byle znaleźć „najmłodszych”. Myśli nasze zaprzątnięte
są tylko jedną troską, gdzie są najmłodsi. Płyniemy do
całkowitego zachodu słońca. Dalej jest już zbyt ciemno, aby
płynąć. Rozbijamy się na jakimś bardzo długim cypelku,
najbardziej wschodnim krańcu regionu Geta. Wchodzimy na
najwyższe wzgórze tego regionu i szukamy jakichkolwiek oznak
życia najmłodszych. Jednak nie ma ich. Kładziemy się spać.
Trudno jest zasnąć.
6 VIII 2002 r.
Rano budzę się pierwszy. Szymon jeszcze śpi. Obchodzę cypel
dokoła szukając śladów najmłodszych. Nie ma żadnych. Wracam do
namiotu. Wyjmuję komórkę, sprawdzam pocztę SMS i widzę jakąś
wiadomość nadaną z zagranicznego numeru telefonu. Otwieram ją i
czytam: „Żyjemy. Jesteśmy na cypelku w końcówce Geta”. Wiadomość
ta sprowadza na nas spokój ducha. Pakujemy namiot, jemy powoli
śniadanie, analizujemy ich położenie i wyruszamy. Płyniemy z
powrotem na zachód. Po około 30 minutach pojawia się nad nami
helikopter, który zatacza nad nami parę kółek. Wnioskujemy, że
prawdopodobnie szukają kogoś. Płyniemy dalej i raptownie od
strony naszych róf kajakowych wyłaniają się nasi zaginieni.
Mówią, że biwakowali jeszcze bardziej od nas na wschód. Na dzień
dobry otrzymują ode mnie „gorzką wiązankę słów”. W głębi jednak
cieszę się, że nic się im nie stało. Wyrzucam im brak rozumu i
rozsądku, ale gdyby coś się stało, to pewnie wszyscy by mi
wyrzucali brak rozwagi i rozsądku. Dobrze jednak, że wszystko
skończyło się szczęśliwie.
Dalsza część tego dnia upływa nam na
pływaniu od wyspy do wyspy i „byczeniu się”. Na jednym z
kolejnych postojów Piotrek wprawia nas w dobry humor, próbując
otworzyć konserwę tępą stroną noża, oczywiście sam osobiście
przekonany, że tnie ostrą i nie rozumiejąc dlaczego wszyscy
dokoła się śmieją.
Wieczorem przypływamy do jakiejś
samotnej pięknej skalistej wyspie położonej na północy
Boxöfjärden.
7 VIII 2002 r.
Budzi
nas słoneczny dzień. Wypływamy późno w kierunku południowym. W
trakcie płynięcia wyłania się przed nami jakaś piękna wyspa z
wysokimi klifami spadającymi pionowo do morza. Zatrzymujemy się
na niej. Spędzamy tu prawie cały dzień łatając stare kajaki,
opalając się, wędkując, nurkując a przede wszystkim wykonując
setki skoków do wody ze skalistych klifów tej przeuroczej
samotnej wyspy. Najlepsze skoki były wykonane przez Artura i
Piotrka, którzy dzięki nim nie potrzebowali się już opalać.
Wieczorem wyruszamy do innej wyspy,
na której też rozbijamy namiot na nocleg. Mszę Świętą odprawiamy
na tle przepięknego zachodu słońca. Po modlitwie Piotrek łapie
nam na jutrzejsze śniadanie dobrych rozmiarów rybę.
8 VIII 2002 r.
W dniu dzisiejszym dzisiejszym pogoda jest
słoneczna, ale bardzo wietrzna. Kurs nasz wiedzie w kierunku
południowym. Bardzo ciężko się płynie bo wieje dość silny wiatr
z południowego-wschodu. Staramy się o ile można chronić o niego
płynąc kursem za wyspami.
Kajak mój coraz bardziej przecieka.
Muszę co 1,5 godziny opróżniać go z wody, aby móc poruszać się w
miarę do przodu. Przyczyną tego jest już zbyt stara i
wyeksplatowona powłoka tego zasłużonego kajaka.
Pod wieczór rozbiliśmy się w bardzo
nietypowym miejscu. Na wysokich półkach klifów prawie pionowo
spadających do wody. Kajaki trzeba było wnosić akrobatycznie do
góry, aby ulokować je na wąskich półkach skalistych ścian. Na
namiot było też niewiele miejsca. Widoki jednak zachodzącego
słońca były zapierające dech. Było warto. Biwakowaliśmy na
zachodnich klifach regionu zwanego Mickelsö (na
południowo-zachód od Vårdö)
9 VIII 2002 r.
Rano pakujemy się. Bez większych
problemów wodujemy nasze kajaki. Pogoda taka, jak wczoraj:
słoneczna i dość wietrzna. Mamy do przepłynięcia akwen wodny
zwany Lumparn. Z jednego brzegu do drugiego wydaje się daleko,
ale to jest tylko złudzenie wizualne. W rzeczywistości jest to
około 20 kilometrów. Płyniemy najpierw w niedalekiej odległości
od brzegów Lumparland. Robimy krótki postój na brzegu, bowiem ja
muszę opróżnić mój kajak z wody i następnie obieramy kurs na
Mariehamn. Pogoda jest ładna. Po osiągnięciu małej wysepki
Kungsholm odpoczywamy trochę i następnie płyniemy jeszcze około
2 godzin do miejsca z którego wyruszyliśmy na nasz alandzki
rejs.
Po przypłynięciu składamy kajaki,
pakujemy bagaż do samochodu. Robi się już dość ciemno.
Najbliższy prom do Szwecji mamy jutro nad ranem.
10 – 11 VIII 2002 r.
Podróż powrotna przebiegała podobnie
jak w tą stronę. Najpierw promem z Mariehamn do Kappelskär,
następnie samochodem około 600 km do Karlskrona, dalej promem do
Gdyni, i w końcu samochodem do Giżycka (dom Piotrka), Suwałk
(dom Szymona) i Sokółki (dom mój i Artura).
Ta wyprawa na Alandy była krótka,
ale miała jednak swoje uroki. Każdy z nas jest zadowolony, że
mógł obejrzeć nowy cudowny kawałek świata. Na pewno Alandy są
miejscem, które zawsze będę wspominał z wielkim sentymentem i
nostalgią. Słońce, zieleń lasów i czerwone skały samotnych wysp
zawsze będą mnie przyciągały. Było warto.
X Darek |